Z lekkim wyprzedzeniem, bo już w połowie lipca razem z Mateuszem pojechaliśmy świętować we dwoje nasze urodziny. Wyrwaliśmy się bez dziecka na 2 dni i chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej się da, a zarazem odpocząć od codzienności, złapać oddech i najzwyczajniej w świecie pobyć ze sobą nawzajem – rodzice małych dzieci zrozumiejo. 😉 Docelowym punktem naszego wyjazdu był hotel Six Senses (którego recenzję wkrótce opublikuję na blogu), ale jak zawsze po drodze zahaczyliśmy o parę miejsc. W sumie okazało się, że zaliczyliśmy najbardziej kolorowe punkty na mapie Portugalii. Jeśli z portugalskich wakacji chcecie przywieźć nie tylko piękną opaleniznę, ale też ekstrafoty na Instagram, to ten post jest właśnie dla Was. 😉
Ale dobra, po kolei.
Costa Nova – raj dla wielbicieli kolorów i pasków
Costa Nova to pierwszy punkt na trasie naszej wycieczki. Kiedyś miasteczko było zarezerwowane dla rybaków, którzy w charakterystycznych chatkach przy brzegu trzymali swój osprzęt. Obecnie to chyba najbardziej „instagrammable” miejsce w Portugalii. Ale to nie tak, że cała atrakcja ogranicza się do kilku kolorowych domków i that’s it – tak bajkowo wygląda prawie całe miasteczko. Serio, panuje tam tak lekka atmosferka, że uśmiech sam pojawia się na buzi.
Trudno też o lepsze miejsce dla rodzin z dziećmi – co krok jest albo plac zabaw, albo jakieś atrakcje– jak ławka w kształcie dużej ryby lub fontanny tryskające z ziemi, które zajmą na chwilę małe wiercipiętki. A jeśli chcecie zrobić sobie poobiednią sjestę (albo sesję;) i przy okazji wymęczyć dzieciaki, to na plażę macie przysłowiowy rzut beretem. Spory jej fragment jest strzeżony, a woda przy brzegu dość płytka, co na pewno ucieszy rodziców maluchów.
Główna promenada z domkami ciągnie się przez dobry kilometr, gdzie co chwilę macie knajpki z jedzeniem lub klasyczne kawiarnie, tzw. pastelarie. Jeśli chodzi o obiad, to nie polecę żadnego miejsca… Dla dobra małżeństwa poszłam na kompromis z Mateuszem i zamiast na portugalskiej rybce wylądowaliśmy na tłustej pizzy. Ale za to cały dzień nie marudził, więc muszę przyznać, że było warto. 😉
Aveiro – portugalska Wenecja
Dwadzieścia minut samochodem wystarczy, żeby z kolorowej wioski przenieść się do tzw. portugalskiej Wenecji, czyli Aveiro. Miasteczko prezentuje się naprawdę uroczo i z pewnością rejs gondolą w charakterystycznych dla tego miejsca kanałach zrobiłby robotę. My zatrzymaliśmy się tylko na symboliczną kawkę, ale przy okazji spróbowaliśmy lokalnego przysmaku – ovos moles (czyt. owusz mulesz). To miękkie jajko (według dosłownego tłumaczenia) mogę porównać do masy ucieranej z żółtek i cukru zamkniętej w foremce z opłatka. Formuje się je w różne kształty – zazwyczaj ryb i owoców morza – nam trafiły się małe beczułki. Szczerze – nawet dla mnie, osoby uzależnionej od cukru, było to tak słodkie, że po jednym kęsie na długo musiałam dać sobie (i mojemu pikowi insuliny) spokój ze słodyczami. Uwierzcie mi, kupiliśmy dwie pralinki, a razem z Mateuszem daliśmy radę zjeść tylko połowę jednej. Jeśli ktoś jest w stanie nas przebić to chapeau bas!
ovos moles
Águeda – street art pod parasolką
W okolicy Aveiro jest jeszcze jeden ważny instagramowy spot. Ktoś tutaj dobrze to wymyślił, bo poza przepięknymi kolorowymi dekoracjami, w samym miasteczku nie ma żadnych typowych atrakcji turystycznych… a i tak jest tam naprawdę tłoczno! Kilka słynnych uliczek z wiszącymi parasolkami, knajpy, sklepiki i pastelarie – czyli stały portugalski repertuar. Fajnie, że co chwilę jest albo jakiś mural, albo pomalowane schody, albo pomalowana ławka – wszystko to razem tworzy jedną wielką tęczową całość. Niekoniecznie opłaca się jechać tu specjalnie z daleka, ale jeśli macie Águedę po drodze, to z pewnością warto zatrzymać się na kawę w tak malowniczej scenerii.